"Lubimy budzić w ludziach radość" - wywiad z Grupą MoCarta

2013-01-24 08:05:00 HB

Muzycy uważają ich za kabareciarzy, a kabareciarze - za muzyków. Koncertują ze sobą od 17 lat i przez ten czas sprawili, że muzyka poważna stała się... mniej poważna. Niedawno gościli po raz kolejny w naszym mieście. Wywiad z nietypowym kwartetem, który rozbawia do łez - Grupą MoCarta.

Jak to się stało, że muzycy poważni stali się tacy niepoważni?
Filip Jaślar: Faktycznie, my mamy wykształcenie klasyczne, ukończyliśmy akademie muzyczne w Łodzi i Warszawie. W czasie studiów wielu młodych ludzi zdaje sobie sprawę, że uwielbia rozbawiać i wówczas powstaje dużo kabaretów. My także zorientowaliśmy się, że bardzo sympatycznym i przyjemnym zjawiskiem jest budzenie radości w ludziach. I dzięki zrządzeniu losu udało nam się założyć kabaret. Kabaret muzyczny, ponieważ dla nas językiem naturalnym była muzyka. A jak to jest być klasykiem w niepoważnej roli? Fantastycznie, bo ta nasza działalność daje nam piękny i bezpośredni kontakt z publicznością. Proszę mi wierzyć, to wspaniałe uczucie, kiedy publiczność żywiołowo reaguje na to, co prezentujemy.
Trudno jest rozbawić publiczność połączeniem muzyki poważnej i popularnej?
Filip Jaślar: Nie każdą publiczność uda się rozbawić, nie jest to forma estradowa, która sprawdzi się w każdych warunkach np. na plenerach przy kiełbasce i piwie, czy w wielkich halach. To jest forma, która wymaga estrady, widzów siedzących w rzędach - to taka forma, która chyba nie ściąga każdego widza. Nasza widownia jest trochę mniejsza niż innych polskich kabaretów, może przez to trochę bardziej elitarna. Przychodzą na nas widzowie z górnej półki, za co im w tym miejscu serdecznie dziękuję. To są ludzie w naszym wieku, starsi, dzieci - tutaj jest tylko limit wrażliwości.
Jak ocenia Pan reakcję kaliskiej publiczności?
Filip Jaślar: Fantastycznie, kolejny raz jesteśmy w Kaliszu. Zawsze chętnie tutaj wracamy, bo jesteśmy ciepło przyjmowani. Kaliska publiczność naprawdę dobrze nas odbiera. Macie Państwo świetne sale koncertowe, filharmonię i widać, że mieszkańcy z tego korzystają.
Co zrobiliby Panowie, gdybyście dostali wszyscy propozycję z Berliner Philharmoniker? Zrezygnowalibyście wówczas z kabaretu?
Michał Sikorski: Nie sądzę. Bardzo dziękujemy za propozycję, wystosowujemy na pewno jakiś list z podziękowaniami i jedziemy zagrać tam koncert jako Grupa MoCarta. Kabaret potrafimy robić. Granie klasyczne oczywiście również jest super i każdy marzy o tym, aby dostać się do berlińskiej filharmonii, ale robić coś jedynego w swoim rodzaju jest zdecydowanie fajniejsze niż konkurowanie. Berliner Philharmoniker mają co pół roku egzaminy i jest to bardzo stresująca praca, dająca dużą satysfakcję, ale cały czas ma się świadomość pewnego wyścigu. Mówię to oczywiście z mojego punktu widzenia, bo nie lubię konkursów, ani pewnego rodzaju rywalizacji. Oczywiście jest to maszyna napędzająca cywilizację, ale jest przy tym zbyt dużo niedobrych emocji.
Kwartet ma lidera czy jest to raczej formacja, w której wszyscy Panowie pełnicie równorzędne funkcje?
Michał Sikorski: Nie ma lidera. Jak czasem sobie o tym myślę, to każdy z nas od czegoś jest – Filip często ma pomysły, ja jestem od choreografii, Paweł jest specem od spraw organizacyjnych, natomiast Bolek jest szczególnie uzdolniony jeśli chodzi o harmonizację. Oprócz tego wszyscy zawsze wspólnie pracujemy nad utworem, nie ma takiej sytuacji, że ktoś przyniesie nuty i mówi: "Robicie tak i tak". Czasem dzielimy się obowiązkami, według większego lub mniejszego talentu, jaki posiadamy, ale zawsze jest to wspólna praca.
Oprócz choreografii, Pan jest również w formacji najbardziej... „wyskakany”.
Michał Sikorski: Ja jestem wyskakany, bo co tu robić - jak nie "dograsz", to „dowyglądasz” (śmiech). Ja miałem po prostu straszną, młodzieżowo mówiąc „korbę” na punkcie Michaela Jacksona, jak i zresztą większość naszej populacji. Wykorzystaliśmy to dla celów rozrywkowych.
Który z występów wspominają Panowie najbardziej?
Michał Sikorski: Jest ich dużo ponieważ nasze życie jest niezwykle kolorowe. Pamiętam taki występ z Irkiem Krosnym, który bardzo się śpieszył. Było to w jakimś ośrodku wojskowym. Pamiętam jak wchodzimy na scenę, zaczynamy grać pierwszy utwór i w jego trakcie widzimy przez okna, jak odlatuje śmigłowiec z Irkiem, który śpieszy się na następny występ. To było wówczas dla nas niesamowite. Takich sytuacji było mnóstwo – na przykład jeśli jednemu z nas na scenie pęka struna. A to się zdarza, bo to nie są struny fortepianowe - wówczas zastanawiamy się, jak zapełnić ten czas na jej wymianę. Wówczas ja na ogół wymieniam struny w skrzypcach, a Filip mówi o nas jakąś anegdotę. Mamy opracowany już w takich sytuacjach plan B.
Chyba, że podcinają Panowie struny przed koncertem dla dodania dramaturgii. Jak Paganini.
Michał Sikorski: Takiego szpanu to jeszcze nie robimy, ale może kiedyś…(śmiech).
Bolesław Błaszczyk: Co do pamiętnych koncertów - pamiętam też taki występ w Paryżu w Musée Grévin. To jest takie muzeum figur woskowych, gdzie wiele figur znajduje się na sali, na balkonach, albo po prostu gdzieś stoją.
Trzeba było wówczas uważać, kogo się wyciąga na scenę...
Bolesław Błaszczyk: Właśnie. My zagadujemy - excuse me, excuse me, a widz nie wiadomo dlaczego nie reaguje (śmiech). Graliśmy w 37 krajach i jak do tej pory w 900 miejscach, począwszy na kopalni soli w Wieliczce, gdzie często gościmy, bo organizowane są tam liczne sympozja i konferencje, aż do najwyższego miejsca, gdzie graliśmy – namiotu cyrkowego ustawionego na jednym ze szczytów Szwajcarii. Organizowany jest tam Arosa Humor-Festival. Pamiętam też występ w Lidzbarku Warmińskim, gdzie odbywa się Mazurska Biesiada Satyry i Humoru. Scena jest na podzamczu i wieją tam bardzo silne wiatry, więc tam nawet latem jest bardzo zimno. Prowadził tę biesiadę Artur Andrus i mówił coś o biskupie Krasickim, który rezydował na zamku i właśnie wtedy uderzył piorun, który wyłączył całe zasilanie. Mieliśmy zatem także interwencję z niebios. Wiało trochę grozą, ale następnego dnia odbył się nasz występ ponownie, jeden z nielicznych zarejestrowanych za dnia. A o takim naszym największym wydarzeniu artystycznym i zarazem najradośniejszym opowie Paweł.
Paweł Kowaluk: To było w 2002 roku, na festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Spotkaliśmy się wtedy na scenie z Bobby’m McFerrin’em. To było w okresie wakacyjnym, więc jak Filip rozesłał nam smsy z informacją, że zostaliśmy zaproszeni do wspólnego koncertu, to każdy z nas potraktował to jako żart. Było to o tyle niesamowite, że rok wcześniej byłem na Sali Kongresowej na koncercie McFerrina, a miałem możliwość potem sam z nim zagrać. A McFerrin to niesamowita postać, człowiek-orkiestra o nieograniczonych chyba możliwościach i pomysłach. Sama jego trasa pomyślana była tak, że organizatorzy zapewniali mu niespodzianki. Zostaliśmy sobie tylko przedstawieni, łącznie z saksofonistą Adamem Pierończykiem, akordeonowym Motion Trio i Orkiestrą z Chmielnej – nie było żadnej próby przed koncertem.
Bobby McFerrin uchodzi również za artystę pełnego humoru na scenie.
Paweł Kowaluk: O tak, i to bardzo. Potrafił się odnaleźć się z każdym z tych muzycznych podmiotów, znaleźć wspólny „język” i pomysł, aby zaistnieć, nie tylko nutą jazzową, ale również humorystycznie. Myślę, że udało nam się go trochę zaskoczyć – ubraliśmy go we frak, otrzymał skrzypce i zagrał z nami „Samba De Una Nota”. A potem odbił pałeczkę, bo kazał sobie akompaniować i role się zamieniły. To było wielkie przeżycie.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Bartłomiej Hypki

Jeśli spodobał Ci się nasz artykuł,

wrzuć nam coś do kapelusza :)

Wesprzyj jednorazowo

Wdzięczny Zespół Calisia.pl

Przeglądaj artykuły z 16 lat istnienia portalu Calisia.pl - od 2007 roku do dziś !

Opinie użytkowników:

Te artykuły mogą cię zainteresować