Oczami świadka wojny

2010-03-18 14:59:16 Maria Magnuszewska

Prezentujemy fragment nie publikowanych nigdzie wspomnień Marii Magnuszewskiej (zm. 2008r.) dotyczących pierwszych dni wojny w Kaliszu i wysiedlenia przez Niemców jej rodziny w roku 1940. Zachęcamy jednocześnie Was, drodzy czytelnicy, do publikowania wspomnień - Waszych i Waszych najbliższych. Zachowujmy jak najwięcej w naszej pamięci!

Stąd poszliśmy prosto na stację aby uciec.
Stąd poszliśmy prosto na stację aby uciec.
Wspomnienia z rozpoczęcia okupacji niemieckiej
Moja Rodzina
Mój ojciec, Marian Śmigielski urodził się w Strzemieszycach , w Zagłębiu. Tam poznał swoją żonę, Janinę ( moją mamę). Po ukończeniu matury pracował w spółdzielni Społem w różnych miastach: najpierw w Będzinie, gdzie zaczął się wyróżniać jako dobry organizator, ( tam urodził się mój brat, Stefan), potem dostał trudne zadanie rozkręcenia słabo działającego oddziału spółdzielni w Skierniewicach (tam z kolei urodziłam się ja). Ze Skierniewicami udało się bardzo dobrze, ojciec zorganizował współpracę z Anglią i spółdzielnia „poszła w górę”, więc mój ojciec otrzymał kolejne zadanie: uratowanie spółdzielni w Kutnie. (Prawem serii tu z kolei urodził się mój młodszy brat, Ryszard). Po kilku latach pojawiła się kolejna propozycja: przeniesienie do Kalisza, albo Gdyni. Ojciec zdecydował się przenieść do Kalisza.
Przyjechaliśmy tu latem 1935 roku. Pierwsze mieszkanie jakie wynajmowaliśmy mieściło się w budynku przy Franciszkańskiej, tuż obok kościoła. Z okien był widok na rzekę, ale mieszkanie miało dużą wadę: nie mogliśmy się pozbyć prusaków, które gnieździły się pod parapetami. W końcu ojciec wezwał fachowca, tajemniczego pana, który kazał nam opuścić mieszkanie na godzinę. Po powrocie już nigdy nie zobaczyłam prusaka.
Ojciec postanowił w końcu się usamodzielnić – odszedł ze Społem i założył własną hurtownię spożywczą, która działała całkiem dobrze. Hurtownia mieściła się na parterze budynku przy Narutowicza 4 , gdzie rodzice wynajęli bardzo przyjemne mieszkanie. Okna pokoi wychodziły na Prosnę, a kuchni na wylot ul. Targowej. Rodzice pracowali razem: mama objeżdżała okoliczne sklepy z kierowcą , Panem Piotrowskim, a ojciec rozwoził transporty zamówionych produktów ciężarówką.
Rodzice kupili czarnego Fiata a moja mama chwaliła się że jest pierwszą automobilistką w Kaliszu.
Prowadziliśmy spokojny żywot, pełen dziecięcych zabaw. Mój starszy brat Stefan poszedł do liceum Kościuszki. Zawsze był wesoły, bardzo lubił się chwalić. Słynne było jego opowiadanie o tym jak to ścigał się z pociągiem i wygrał. A pewnego razu oskarżono go o kradzież zegarka – w klasie powiedziano że ktoś ukradł zegarek, wszyscy siedzieli w milczeniu a mój brat się zaczerwienił. Nie muszę dodawać, że oczywiście nie miał z tym nic wspólnego.
Często bywała u nas rodzina ze Strzemieszyc – byli bardzo zżyci z rodzicami. Mieliśmy też przyjaciół - państwa Czyżewskich mieszkających w pięknym domu w ogrodzie w okolicach dzisiejszego szpitala.
Zaczęło się
Ale każda beztroska kiedyś się kończy. Zbliżała się wojna. Czuliśmy ją wszyscy i zaczął przepełniać nas niepokój.
Pierwszego września wiadomość o wojnie rozeszła się lotem błyskawicy. Pośpiesznie załadowaliśmy nasz dobytek na platformę ciężarówki i wyjechaliśmy w kierunku Warszawy. Drogi pełne były ludzi, jak my uciekających przed Niemcami. Panował ścisk i chaos. Przed Uniejowem okazało się, że most został zbombardowany. Trzeba było zawrócić i jechać inną drogą. Podczas zawracania ciężarówka przechyliła się niebezpiecznie i wszystkie nasze rzeczy spadły na ziemię, a samochód utkwił w rowie. Musieliśmy zorganizować wóz konny, żeby kontynuować ucieczkę.
Wieczorem zatrzymaliśmy się u znajomych gospodarzy w okolicach Uniejowa. Wszyscy położyliśmy się spać w jednym pokoju. Mój ojciec wyszedł na dwór zapalić papierosa. Gospodarz wyszedł za nim i rozmawiali. Ojciec powiedział gospodarzowi, że ma pistolet. Gospodarz przestraszył się i kazał ojcu wyrzucić broń do studni. Zdążyli to zrobić i prawie natychmiast na podwórze zajechał patrol niemiecki na motocyklu. Zrewidowali ojca i gospodarza. Gdyby znaleźli broń – skończyłoby się to dla nas wszystkich tragicznie.
W ten sposób znaleźliśmy się za linią frontu. Uchwaliliśmy że nie pozostaje nam nic innego, jak wracać do domu. Ojciec nazajutrz zorganizował wyciągnięcie ciężarówki z rowu i wróciliśmy do Kalisza. Stanęliśmy na ul Łódzkiej, w okolicach więzienia. Zostałam wysłana z misją sprawdzenia jak sprawy się mają w hurtowni na Narutowicza. Rodzice obawiali się problemu, bo w ostatnich dniach powiesili w oknie hurtowni plakat obwieszczający rozstrzelanie folksdojczy z dopiskiem: czekamy na kolejnych. Moim zadaniem było usunąć ten plakat przed przyjazdem rodziców.
Pobiegłam wraz z córką sąsiadów którzy towarzyszyli nam w drodze, przez park, przeprawiając się przez rozwalony most (obok domku parkowego). Jednak dał o sobie znać nasz młody wiek (piętnaście lat). Kiedy znalazłyśmy się w hurtowni, przekonałyśmy się że wszystko jest w porządku i zabrałyśmy całe garście cukierków, zapominając o zdjęciu antyniemieckiego plakatu. Ale wszystko skończyło się dobrze i wróciliśmy do Kalisza okupowanego przez Niemców, do naszego mieszkania.
Wspomnienia z roku l940
Wysiedlenie z Kalisza
Moja rodzina nie wiedziała nic o przygotowanych przez Niemców listach osób przeznaczonych do wysiedlenia, ale po wysiedleniach w lutym l94O roku między innymi naszych znajomych, przetrzymywanych przed wysyłką w gmachu szkoły Handlowej w Kaliszu, rodzice moi zaczęli przewidywać, że i nas może to spotkać. Byli bowiem dość znani, zamożni, a ojciec mój przed wojna był prezesem lokalnego Związku Kupców. Nie wiedzieliśmy tylko kiedy po nas przyjdą, więc Mama przygotowała dla nas wszystkich plecaki. W plecakach były najpotrzebniejsze rzeczy – odzież, słoiki ze specjalną odżywką – miód, cukier, masło, kakao, stopione razem.
Mieszkaliśmy na ulicy Narutowicza 4/4, w domu należącym do rodziny pochodzenia niemieckiego, w dużym, czteropokojowym mieszkaniu, którego okna wychodziły na rzekę Prosnę i piękne kasztany. No i stało się, któregoś dnia w lipcu l940 roku, rano weszło do mieszkania dwóch żandarmów z krzykami „raus” i „schneller” - kazali za dwadzieścia minut opuścić mieszkanie. Zaczęliśmy więc pospiesznie dopakowywać do plecaków to, co było dla każdego najcenniejsze, np. mój starszy brat zupełnie nieracjonalnie zapakował zbiory fotografii, albumy i przybory do robienia odbitek. Klucze od mieszkania zabrała sąsiadka, właścicielka domu - Niemka krzycząc: „wynoście się wstrętni Polacy” (krzyczała oczywiście po polsku).
I tak zostawiliśmy za sobą piękne mieszkanie, całkowicie wyposażone, zadbane - cały życiowy dobytek moich rodziców, zabierając ze sobą tylko nasze małe plecaki. Miesiąc wcześniej, Niemcy zarekwirowali nam 2 samochody osobowe, dając jakieś pokwitowanie z pieczątką SS Berlin.
W oczekiwaniu
Zaprowadzono nas na Stary Rynek w Kaliszu, do olbrzymiej hali sportowej (obecnie miejsce po domu towarowym Tęcza).
Był to tzw. obóz przejściowy, gdzie trzymano nas kilka dni, ciągle doprowadzano nowych wysiedlonych, aż cała hala została wypełniona. Wszyscy siedzieli i spali na posadzce wyłożonej słomą. Byliśmy przerażeni, nie wiedząc co Niemcy planują z nami zrobić. Do picia była czarna kawa, niektórzy używali jej do mycia. Po kilku dniach wyprowadzano nas dużymi grupami na Dworzec kolejowy w Kaliszu i pociągiem wywieziono nas do Łodzi, gdzie jak się okazało było Centrum Przesiedleńcze. Prowadzono nas ulicami Łodzi najpierw do dużego gmachu Łaźni Miejskiej, gdzie rozdzielili mężczyzn od kobiet i poprowadzono na I piętro gdzie były szatnie i prysznice. Tam kazano nam rozebrać się do naga i udać się do sali z prysznicami.
Pamiętam, że w szatni wisiał duży napis „odwszawianie”. Po wyjściu spod pryszniców wkładając nasze ubrania stwierdziliśmy, że odwszawianie polegało na okradzeniu nas z rzeczy osobistych znajdujących się w ubraniach. Po zejściu na dół Niemcy stemplowali nam tuszem powyżej dłoni napis „reine” (czysty). Jak bydłu na rzeź.
O tej łaźni trudno zapomnieć. Nagie ciała dzieci, młodych dziewcząt i starych kobiet 9O letnich tłoczących się pod prysznicami - to było upokarzające. Po łaźni zaprowadzono nas do obozu na Łąkowej, gdzie najpierw odbyła się bardzo szczegółowa rewizja. Rewidowały nas kobiety, nie Niemki, ale Polki, mieszkanki Łodzi, które zachowywały się bardzo brutalnie, np. kazały wszystko wysypać na podłogę, a potem kopiąc bagaże krzyczały „szybko, szybciej”, dlatego nie każdy zdążył zapakować wszystkie swoje rzeczy. Następnie w innej sali odbyła się segregacja rodzin. Wyglądało to w ten sposób, że na ławce usiadła nasza 5 osobowa rodzina tj.rodzice, dwóch braci i ja. Naprzeciw usiadła komisja złożona z Niemców i SS-mana w czarnym mundurze ze szpicrutą w ręku. SS-man bez słowa wskazał na mnie, abym udała się na prawo do sali, a rodziców skierował do sali na lewo. Okazało się potem, że mnie przeznaczono na roboty do Niemiec a rodziców na wysyłkę do Generalnej Guberni.
Rozdzieleni
I tak oto jeden gest owego SS-mana wyznaczył mój dalszy los i rozstanie z rodzicami, co było dla mnie wielkim przeżyciem. Znalazłam się w olbrzymiej sali, gdzie były kojce wysłane słomą. Odszukałam moich młodych znajomych z Kalisza i usiadłam z nimi. Pamiętam, że umówiliśmy się, że nie pokażemy Niemcom ani strachu, ani upokorzenia, więc śmialiśmy się głośno drażniąc tym chodzących po sali żandarmów. Nie wiedziałam, że w tym czasie moja mama prosiła Niemców o zwolnienie mnie z grupy przeznaczonej na wyjazd, kłamiąc że jestem chora na gruźlicę i nie mogę jechać do pracy. Gruby żandarm przyszedł więc do naszego kojca pytając, „która to jest ta chora?” – kiedy zobaczył moje zaróżowione policzki i zdrowy, roześmiany wygląd – pożegnałam się z możliwością zwolnienia.
W tej sali było biuro, gdzie urzędniczki, wszystkich dokładnie rejestrowały .
W międzyczasie mój brat starszy ode mnie o dwa lata, interweniował, że chce jechać za mnie do Niemiec. Niestety mnie nie zwolnili a jego przyłączyli do naszej grupy. Następnie całą młodzież przeznaczoną do Niemiec na roboty upchnęli w dużej hali fabrycznej z piętrowymi łóżkami i podłogą wysłaną słomą. Następnego dnia była komisja lekarska obok w pawilonie, lekarz-mężczyzna badał dziewczyny, a lekarka –chłopców. Pamiętam że mój brat tak sprytnie potrafił oszukać lekarkę udając kulawego i niepełnosprawnego, że zwolniła go z obozu i przeznaczyła do wysyłki do GG. Po wyjściu brat zaczął podskakiwać z radości, ale okazuje się, że młodzież przed pawilonem tak głośno się śmiała, że lekarka wyszła z pawilonu i cofnęła mu zwolnienie z obozu. Dobrze, że nie naraził się na żadną karę.
Przez następne dnie i noce wchodziła ekipa w składzie dwóch Niemców i SS-man (ten sam, o którym wcześniej wspominałam) i wybierali trzydziestoosobowe grupy na wyjazd do Niemiec. Do jednej z takich grup wybrali same blondynki. Momentalnie poszła fama, że prowadzone są na rozród rasy aryjskiej. W końcu jednak okazało się, że był to normalny transport do pracy przymusowej. O losach ludzi decydował wtedy nawet jeden mały gest. W trakcie wybierania kolejnej grupy dziewcząt, Niemiec wskazał mnie. Wstałam niepewnie. Kiedy Niemiec się odwrócił, wybierając dalej, mój brat szarpnął mnie za spódnicę i usiadłam z powrotem. Na końcu okazało się, że brakuje jednej dziewczyny - ( czyli mnie) i Niemiec po prostu dobrał kogo innego. Dzięki temu zostałam z bratem.
Zesłani do Niemiec
Po kilku dniach przyszła ekipa jak wyżej, po nas... Nasz opiekun, Niemiec –pracownik Urzędu Zatrudnienia w Niemczech nie mówił po polsku. Na tłumacza wybrał mojego brata, bo usłyszał, że mówi po niemiecku. Mój brat był w 1939 roku uczniem I Liceum im.Tadeusza Kościuszki w Kaliszu, miał za sobą 4 lata nauki języka niemieckiego, którym biegle władał. Zapytał opiekuna gdzie nas zawiezie do Niemiec, usłyszał że w góry Harzu. Zgodził się być tłumaczem, jedynie pod warunkiem, że po przyjeździe do Niemiec będzie pracował razem z siostrą - co mu opiekun solennie przyrzekł. Opiekun zaprowadził nas na dworzec w Łodzi i wsiedliśmy do pociągu jadącego w kierunku Berlina. W Poznaniu na stacji do naszego wagonu poznaniacy po kryjomu przynosili owoce, płyny i jedzenie. Byliśmy im bardzo wdzięczni. W Berlinie pojechaliśmy U-Bahnem na drugi dworzec i stamtąd pociągiem przez Magdeburg do Gottingen. Kiedy jechaliśmy berlińskim metrem nadarzyła się okazja do ucieczki, - proponowali nam ją jadący w tłumie Polacy, ale nasi wszyscy trzymali się kurczowo grupy...
Po drodze gdzieś w okolicy Magdeburga przeżyliśmy nalot aliancki, którego myśmy się jakoś nie bali, natomiast najbardziej wystraszony był nasz opiekun, który prędko kazał zaciemniać okna wagonu.
Dojechaliśmy do stacji Gottingen - duży dworzec, duże miasto znajdujące się w środkowych Niemczech, blisko późniejszej granicy RFN - NRD.
W restauracji dworcowej opiekun zafundował nam herbatę, którą ja pomagałam roznosić dla naszej grupy, co zwróciło uwagę kierownika restauracji.
Przydzieleni do pracy
Z dworca udaliśmy się do t.zw. Arbeitzamtu czyli tamtejszego Urzędu Pracy. Był to mały pawilon z tarasem. W biurze siedzieli urzędnicy którzy zapisywali nasze dane według listy dostarczonej przez naszego opiekuna. Nasza grupa rozsiadła się na bagażach. Zaczęli przybywać jacyś wieśniacy szukając raczej mężczyzn do pracy na roli. Mój brat miał zadanie tłumaczyć, np. zdarzyło się że farmer pytał jakąś dziewczynę czy umie krowy doić? odpowiedź brzmiała „widziałam tylko na obrazku jak się krowę doi,” wywoływało to dużo śmiechu. Coraz więcej okolicznych wieśniaków przybywało na ten „targ niewolników”. Płacili w biurze po 2O marek za osobę. Grupa nasza topniała, nawet nie zdążyliśmy zapisać swoich nowych adresów. Na tarasie w końcu zostałam tylko ja, mój brat i kolega z Kalisza Jurek K . Z jakiejś dużej farmy w okolicy, gdzie zatrudniali jeńców włoskich było zapotrzebowanie na 2 mężczyzn, urzędnicy chcieli więc skierować tam mego brata i Jurka K. W międzyczasie przybiegł spóźniony kierownik restauracji dworcowej chcąc mnie zatrudnić w restauracji... Wtedy mój brat zrobił okropną awanturę naszemu opiekunowi, zarzucił mu co wg niego znaczy słowo niemieckie, przecież obiecał mu solennie, że będzie razem z siostrą. Zrobiła się okropna awantura, interweniował nawet obecny tam żandarm na służbie i mogło to skończyć się bardzo źle, Stefan aż rzucił o ziemię plecak i wysypały mu się wszystkie zdjęcia i przedmioty.
Na farmie w Nicolausberg
W ostatniej chwili przyszedł jakiś farmer, z pobliskiej wioski Nicolausberg, on również przyszedł po robotnika, mężczyznę. Urzędnicy z Biura uprosili go aby wziął mnie i mojego brata do swojej miejscowości. Po namyśle zgodził się że mnie weźmie jako opiekunkę do dwójki swoich dzieci, a brata weźmie farmerka, której męża i 2 synów wzięto do wojska, więc na pewno będzie potrzebny ktoś do pomocy w gospodarstwie. Zapłacił więc za nas 4O marek i udaliśmy się pieszo do oddalonej od Gottingen o 8 km. wioski o nazwie Nicolausberg. Była to miejscowość podobna widokowo do Karpacza w Polsce. Serpentyną wchodziło się wzdłuż całej wsi na górę gdzie znajdował się mały ryneczek, kościół ewangelicki, zajazd i poczta. Mój brat dostał bardzo dobrą pracę u farmerki na początku wsi. Mój gospodarz miał dom na wprost kościoła i zajazdu. Chyba przed wojną miał sklep mięsny,bo wykryłam na strychu ogromne zapasy suchych kiełbas i innych przetworów. Jego żona, chuda, wysoka, ruda i piegowata, przyjęła mnie dość miło, dostałam swój pokoik obok kuchni. W kuchni w kojcu było 2 dzieci(2 i 3 latka). Dzieci były również rude i piegowate. Gospodyni na migi pokazała mi przygotowane w butelkach jedzenie dla dzieci. Oraz ziemniaki do obrania i ugotowania. I gospodarze poszli w pole (były wtedy żniwa). Po ich wyjściu dopiero poczułam się samotna bez rodziców, bo przecież nie wiedziałam nawet gdzie oni są, zaczęłam płakać, dzieci też płakały, wreszcie krzyknęłam na nie po polsku i uciszyły się. Wieczorem przyszedł mój brat. Pojawiło się też kilku miejscowych, ciekawych jak wyglądają nowi Polacy. Mój brat zaczął opowiadać po niemiecku jacy to myśmy byli bogaci, mieliśmy hurtownie, samochody itp. jak nas żandarmi wyrzucili z mieszkania i na siłę oddzielili od rodziców i wysłali na roboty do Niemiec. Pokazywał zdjęcia z Kalisza, które ilustrowały jego opowiadania. Zrobiło to duże wrażenie na słuchających, szeroko otwierali oczy ze zdumienia, bo przecież radio niemieckie podawało że dużo Polaków chętnie, dobrowolnie wyjeżdża do pracy w Niemczech. Miejscowi wieśniacy byli później dla nas bardzo dobrzy, zapraszali nas do swoich domów i sadów na owoce. Domy wiejskie w porównaniu z polską wsią były bardziej czyste, skromne, schludne, dobrze wyposażone. Był to duży kontrast w porównaniu z tym co zapamiętałam z polskiej wsi. Zresztą jak później zaobserwowałam, wieśniacy schodzili się do mojego gospodarza, gdzie w tajemnicy słuchali radia WOLNE NIEMCY - odpowiednik późniejszej Wolnej Europy, nadawanego z Anglii.
Nicolausberg to pięknie położona wioska w górach Harzu, okolice piękne, dobry klimat, byli tu bardzo bogaci farmerzy mający duże pola, łąki, hodowali duże ilości koni, bydła i mieli naprawdę ładne czyste zadbane domy. Młodzież dojeżdżała na motorach do szkół w Gottingen, a po powrocie ze szkoły pomagali rodzicom w pracach polowych. Była to miejscowość weekendowa, gdyż w niedzielę przyjeżdżało dużo ludzi z Gottingen bryczkami i zajazd był pełen gości. W niedzielę mogliśmy chodzić do Gottingen do kościoła, ale na rękę trzeba było zakładać opaskę z literką P. Oczywiście po drodze ją zdejmowaliśmy.
Gdybyśmy nie interweniowali...
Zdarzyła nam się taka historia, która świadczyła o złym traktowaniu przez niektórych farmerów, pracujących u nich Polaków. Otóż zaraz po naszym przyjeździe przyszła do nas zapłakana młoda dziewczyna, Polka zatrudniona w zajeździe, skarżyła się na silne bóle brzucha. Jej gospodyni, właścicielka zajazdu i poczty, oraz jej 2 rosłe, grube córki zajmowały się tylko restauracją i pocztą, a ona zmuszona była sama oprzątać 15 koni i krów oraz cały duży dobytek. Te trzy grube, opasłe Niemki obarczyły tę wątłą, szczupłą dziewczynę tak ciężką pracą i nawet nie wezwały lekarza, gdy była chora. Dowiedzieliśmy się od niej ze pochodziła gdzieś spod Bydgoszczy z dużego gospodarstwa, była jedynaczką i nigdy nie wykonywała takich prac, była złapana w tak zwanej łapance i wysłana do Niemiec. Mój brat obiecał jej, że w najbliższą niedzielę jak pójdziemy do kościoła zabierzemy ją do szpitala w Gottingen, gdzie była cała dzielnica klinik i szpitali. I rzeczywiście lekarze stwierdzili i uznali że trzeba natychmiast operować przepuklinę brzuszną i że dziewczyna nie może ciężko pracować. Czekaliśmy w szpitalu, operacja się udała,lekarze pomogli jej skontaktować się z jej kuzynem, który pracował jako kierowca dyrektora zakładu przemysłowego w Brunschwiku, i który po tygodniu zabrał ją swoim samochodem. Dziewczyna nie wróciła do Nicolausbergu, a jej gospodyni dostała jakąś dużą grzywnę i karę, że nie wezwała lekarza i podobno nie płaciła za dziewczynę ubezpieczenia. Zastanawiam się, co by stało się z tą Polką, gdyby nie nasza interwencja. Na wsi zrobiło się dużo szumu z powodu tej dziewczyny, a najbardziej denerwował się się mój gospodarz bo pewnie za mnie też nie płacił ubezpieczenia.
Plan ucieczki
Dwa tygodnie później otrzymaliśmy pocztą list z Kalisza od Jurka K., o którym wcześniej wspominałam, że zatrudniony był w jakiejś farmie koło Gottingen. Poczta funkcjonowała świetnie. Okazuje się, że na podstawie fikcyjnego telegramu, że zmarł jego ojciec, otrzymał oficjalne zaświadczenie (bez zdjęcia), że może jechać na pogrzeb ojca do Kalisza. Jurek przysłał nam ten dokument, aby mój brat mógł go wykorzystać, oraz przysłał nam cały plan ucieczki przez Wrocław i Katowice, gdzie miała czekać na nas jego ciotka, która miała nas dalej pokierować. Zawiadomił nas, że do Kalisza nie możemy przyjechać, gdyż musiał się ukrywać, a nas też mogą tam szukać. Mój brat zaczął więc przygotowywać plan ucieczki. Plan przewidywał abym zajęła się jakimiś ciężkimi pracami, aby móc udawać później, że mnie coś boli i aby był pretekst do pójścia do kliniki. Niestety mój gospodarz nie pozwalał mi na jakieś cięższe prace, pamiętając widocznie o dziewczynie z zajazdu i naszej interwencji.
Raz tylko udało mi się dorwać do jakichś worków z ziemniakami, które zaczęłam przenosić do piwnicy. Tak jak plan przewidywał, zaczęłam stękać ze boli mnie brzuch i brat zapowiedział gospodarzowi że w niedzielę pójdziemy na badanie do kliniki. Chodziło o to aby nas szybko nie szukali jeśli nie wrócimy do wieczora z Gottingen.
Gospodyni mego brata chyba domyślała się czegoś, bo dała mu wałówkę
z jedzeniem na drogę, mówiąc „chyba już się nie zobaczymy.”W Gottingen w kościele pomodliliśmy się za pomyślną ucieczkę i poszliśmy prosto na dworzec gdzie brat wykupił najpierw bilet do najbliższej stacji w stronę Francji, żeby zmylić ewentualny pościg, a następnie 2 bilety na dalekobieżny pociąg jadący przez całe południowe Niemcy aż do Wrocławia.
Dramatyczny powrót
Ucieczka była o tyle niebezpieczna, że w razie wypadku mogliby nas wziąć do karnego obozu pracy. Brat jechał oficjalnie jako Jerzy K. na pogrzeb ojca, ale ja byłam największym zagrożeniem, bo nie miałam żadnego dowodu i nie umiałam mówić po niemiecku. Miałam wiec całą drogę udawać niemowę. Taka ucieczka w późniejszym okresie już nie udałaby się, ale wtedy wystarczyło wykupić bilet mówiąc po niemiecku, a potem już tylko kontrola biletów w pociągu. Jazda tym pociągiem była bardzo, bardzo długa i była dla mnie torturą. Bo jak długo młoda dziewczyna może udawać, że śpi albo jest niemową? Od początku podróży siedziało z nami w przedziale 3 mężczyzn, dwóch stale spało, a trzeci, rasowy Niemiec, w czarnym skórzanym płaszczu czytał gazetę” Das Reich”. Ten Niemiec właśnie, gdy tylko nie spałam, uśmiechał się do mnie, co było nie do wytrzymania, gdyż obawiałam się, że odezwie się do mnie po niemiecku. Wychodziłam wiec często na korytarz, gdzie swobodnie mogłam rozmawiać z moim bratem. Dojeżdżając do miejscowości Halle, gdzie pasażerowie mieli przesiadki w kierunku Berlina, ten” niby” Niemiec odezwał się po polsku: "dokąd jedziecie”? Okazuje się, że nie był pewien przez całą drogę czy jesteśmy Polakami, a upewnił się dopiero jak dokładnie przyjrzał się płaszczowi mego brata i poznał, że to typowy polski szkolny szynel gimnazjalny... I tak jechaliśmy tyle godzin bez słowa po polsku. Dojeżdżaliśmy do miejscowości Halle, gdzie oni mieli przesiadkę, więc nasza rozmowa trwała bardzo krótko. Powiedzieli nam tylko, że w tym samym pociągu, jedzie kilkunastu uciekinierów z jakiejś fabryki z zachodnich Niemiec. I rzeczywiście w międzyczasie gdy mój brat stał na korytarzu podszedł do niego jakiś człowiek z opaską ‘P‘ na ramieniu i pytał „Panie, daleko jeszcze do Halle”?. Mój brat po niemiecku powiedział mu, żeby zdjął opaskę i wszedł do przedziału. Dobrze, że nie zapytał o to konduktora, bo byłaby to wpadka dla wszystkich Polaków jadących tym pociągiem. I tak dojechaliśmy do Wrocławia, potem przesiadka do Katowic, gdzie czekała na nas już bardzo zdenerwowana ciotka Jurka K.
Do Generalnej Gubernii czekały nas jeszcze dwie granice. Pierwsza to
między Katowicami i Sosnowcem, gdzie obowiązywały krótkograniczne przepustki dla osób mieszkających w Zagłębiu Dąbrowskim a pracujących w Katowicach, a druga granica to między Zagłębiem Dąbrowskim a Kielcami w GG.
W Katowicach ciotka Jurka pożyczyła dla mnie przepustkę z fotografią, pamiętam jak dziś nazwisko pani Maria Ociepko lat 56-a ja miałam wtedy l6 lat. Założono mi więc kapelusz, kołnierz z lisa, aby zakryć pół twarzy i tak przeszłam w tłumie na dworcu w Sosnowcu, gdzie czekał na nas wujek. Wujek był kolejarzem i jechał z nami całą drogę z Katowic. U wujostwa w Strzemieszycach byliśmy 2 miesiące. Następną granicę do GG mój brat przejechał jako pomocnik maszynisty, na parowozie a mnie udało się przejechać normalnie pociągiem. I tak znaleźliśmy się w Warszawie, gdzie spotkaliśmy się wreszcie z rodzicami i skończyła się nasza „egzotyczna” podróż. Dowiedzieliśmy się, że tak jak Jurek K. tak i my byliśmy poszukiwani w Kaliszu jako uciekinierzy z Niemiec.
Znaliśmy się
Może rok po opisanych wydarzeniach, wydarzyła się jeszcze jedna historia: pewnego dnia szłam z Mamą przez warszawski dworzec. Nagle, w grupie stojących na hali żołnierzy niemieckich rozpoznałam kuzyna moich gospodarzy, który przyjeżdżał do nich na motorze co niedzielę. Spojrzał na mnie i też mnie rozpoznał. Przyśpieszyłam kroku i przestraszona, spodziewając się lada moment krzyku „halt!” za plecami. Wyszłam z dworca, ale nie gonił mnie.
Spotkanie z przeszłością
Przez wszystkie lata po wojnie chciałam pojechać do Nikolausberg – miejsce to kojarzyło mi się z silnymi emocjami – ucieczka z prac przymusowych, oderwanie od rodziców, pierwsza samodzielna podróż przez nieznany mi kraj. W czasach socjalizmu taki wyjazd nie był możliwy. Kiedy byłam w Halle (wówczas NRD) i pytałam o Getyngę nie potrafili mi nic powiedzieć – granica rozdzielała wtedy Niemcy niezwykle skutecznie – miasto oddalone zaledwie o sto kilometrów równie dobrze mogło by być na innej planecie. Po sześćdziesięciu latach, w sierpniu 2007 odbyłam z moimi wnuczkami podróż do Nikolausberg. W zasadzie nic się nie zmieniło – ta sama wijąca się droga, ten sam kościół i zajazd, tylko nie było już domu gospodarzy. Wioska tonęła w mgle i deszczu, ale rozpoznawałam wszystko.
Wracały do mnie szczegóły, nawet komiczne: oto łąka na której jako młoda dziewczyna musiałam uciekać przed wielkim bykiem na drzewo. Wnuczki śmiały się z tego do rozpuku: kilkuletnie dzieci beztrosko biegające po mokrej łące nie potrafiły sobie wyobrazić, że kiedyś znalazłam się tu wbrew własnej woli. Wieczorem w gospodzie zapytaliśmy kelnera (gruby, około sześćdziesiątki – chyba syn tych grubych Niemek, które wtedy ów gasthaus prowadziły ) o to, co się stało z domem po drugiej stronie drogi. Powiedział, że Instytut Maksa Plancka wykupił teren pod domy dla naukowców. Przy okazji wreszcie poznałam nazwisko moich dawnych gospodarzy: nazywali się Volbrecht. Właścicielka hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, siemdziesięcioletnia Niemka, pamiętała gospodarzy. Okazało się, że te małe rude dzieci mieszkają do dziś w miasteczku. Nie chciałam jednak się z nimi spotkać – cóż mogłabym im powiedzieć?
W Getyndze odszukałam kościół, w którym modliłam się co tydzień , ostatni raz w dniu ucieczki. Na miejscu dworcowej restauracji, w której kiedyś nieomal mnie zatrudniono, dziś znajduje się Burger King. Nie sprawdzałam czy podają herbatę.
Ponowne spotkanie z Nikolausberg i Goetingen było dla mnie wielkim przeżyciem. Miejsca nie zmieniają się, tylko ludzie są inni.
Moja wnuczka Marta wpisała sobie w pamięć telefonu, że przyjedzie do Nikolausberg za kolejne 60 lat, czyli w sierpniu 2067. Trzymam ją za słowo...

Jeśli spodobał Ci się nasz artykuł,

wrzuć nam coś do kapelusza :)

Wesprzyj jednorazowo

Wdzięczny Zespół Calisia.pl

Przeglądaj artykuły z 16 lat istnienia portalu Calisia.pl - od 2007 roku do dziś !

Opinie użytkowników:

Te artykuły mogą cię zainteresować