Indianie na Górnośląskiej, czyli - jak wygrałem Bieg Ptolemeusza

2011-09-19 22:12:20 Darek B.

Hazard jest zły! Bardzo zły! Zwłaszcza - kiedy się przegrywa. Zrozumiałem to dopiero stojąc na starcie kolejnego któregoś - tam Biegu Ptolemeusza. Oczywiście, jak nietrudno się domyślić, na starcie znalazłem się na skutek przegranego zakładu. Mniejsza o co. Nie chcecie wiedzieć. Ważne, że przegrałem. Teraz to już jest sprawa honorowa. Mogłem założyć się o kasę – najwyżej nie oddałbym…

Teraz – jest jak jest. Stoję sobie na starcie. Z prawej i lewej spoglądają sobie ludzie z okienek (dałbym głowę, że z szyderczymi uśmieszkami). Zegar na wieży ratuszowej odmierza sekundy już do rozpoczęcia mojej drogi cierniowej, a drzewka na klombie kołyszą się łagodnie w rytm mantry: o-sioł, o-sioł, o-sioł…
Rzut oka na rywali – wszystko to takie żylaste, wybiegane jak trzeba. Czterech czarnych, dwie bojowo nastawione superhiper biegaczki z niegdyś zaprzyjaźnionego kraju. Jedna reprezentantka byłej NRD, uważnie przyglądająca się jak ja, rywalom i skubiąca nerwowo wąsa. Reszta – równie groźna. Podskakują, epatują widownię i rywali szpagatami, prężą żylaste muskuły na nogach wbitych w kolorowe rajtuzki. Kudy mi tam… Szansę na mniejszy blamaż upatruję w dwóch staruszkach (tak na oko – do klasy chodziły z Marią Dąbrowską). Nie mniej bojowo nastawione, szeptem jeszcze wymieniają uwagi i ustalają taktykę. Wiem, że to mało sportowe zachowanie – liczę, że autobus z napisem „Koniec wyścigu” przejedzie najpierw je, a potem dopiero – mnie.
No, ale – czas start. Ruszyliśmy zgodną ławą. Od razu poniósł mnie patos chwili – prawie usłyszałem łopot skrzydeł husarii Sobieskiego. Peleton sukcesywnie się rozciągał, na wysokości Domu Mody wyraźnie już pokazując, kto tu będzie rozdawał karty. Na razie – przypadły mi w udziale same blotki. Nawet babcie są na razie wymiatają!.
Raz…raz…raz… Zbliżając się do Rogatki miałem już pierwszy kryzys – już nie wiem, czy słyszany w tle chór gregoriański to odgłosy mszy z mijanego kościoła, czy też już stałem przed Piotrową Bramą. Odzyskawszy przytomność przy cmentarzu (!) stwierdziłem, że jeszcze żyję. Co więcej - udało się wyprzedzić tandem babć i nawiązać kontakt (na razie – wzrokowy) z resztą stawki.
Raz…raz…raz…. Koło Wieży Ciśnień wyprzedziłem kolejnego rywala. Nie wiem czy bardziej zdziwiony był on, czy mijana właśnie wieża, która pod wrażeniem chwili, lekko pochyliła się na jedno biodro i oparła urękawicznioną dłoń o dach stacji benzynowej.
Raz…raz…raz… drugi kryzys przyszedł znienacka przy PKS-e. Zapewne to wina warunków atmosferycznych, bo niebo pociemniało nagle, spadł rzęsisty deszcz, a rzeka przecinająca Górnośląską wezbrała się w brzegach. Częściowo musiałem brodzić. Sytuacji nie poprawił też fakt, że wspomniane oberwanie chmury, wydarzyło się tylko nade mną.
Pozostałym rywalom coś aura sprzyjała.
Raz…raz…raz… liczenie już nie pomaga. Skupiam się na sylwetce biegnącej teraz przede mną byłej reprezentantki NRD. Na wysokości drewnianego Mostu Kamiennego wyprzedzam ją. Spojrzała na mnie, oblizała się lubieżnie (tak mi się wydaje) i uśmiechnęła. W związku z tym – przyspieszam i wyprzedzam jeszcze sześciu żylastych biegaczy. Nie wiedzieć czemu – biegną teraz w strojach indiańskich.
Raz…raz…raz… na drugiej pętli już jest łatwiej. Rozwiązuje się tajemnica strojów indiańskich pozostałych biegaczy. Po prostu gonią oni stado rumaków, które nagle wypadło z Kościuszki (pod prąd!) i włączyło się do rywalizacji. Siadam „na koło” (na ogon?) ostatniemu i dzięki temu podkręcam tempo. Wyprzedzam jeszcze kilku biegaczy i dwa strusie.
Raz…raz…raz… Wieża Ciśnień całkowicie już leży w poprzek ulicy. Aby ją ominąć – trzeba wjechać windą na dach Prosny i dużą zjeżdżalnią zjechać wprost do jej ucha. Potem – kręconymi schodami w bok i znów wypadam na, ośnieżoną tym razem – Górnośląską. Dzięki posiadanymi akurat przy sobie, nadmuchiwanym łyżwom – łapię przyczepność i wyprzedzam kilku buksujących w zaspach rywali.
Raz…raz…raz… Koło Pułaskiego planuję ostatni, finiszowy już zryw. Zbliżając się – zwiększam tempo i czujność. Tam gdzieś w bramie może czaić się wzgardzona nimfa o aryjskiej urodzie. Przebiegłem bezpiecznie, ale dałem jeszcze mocniej czadu. Coś czułem, że nie będzie źle… Jeszcze tylko ostatnia prosta na Śródmiejskiej i już widać ratusz. Tymczasem, zdążyli go przewlec na lewą stronę i postawić na zboczu Mont Blanca.
Raz…raz…raz… mijam metę. Wiwatujący tłum w kraciastych pidżamach podejmuje mnie zaraz za taśmą i niesie w kierunku podium. Prezydent, Premier, Wszyscy Święci potrząsają wszystkimi czterema parami moich rąk na raz, gratulując wyniku. Wręczają nagrody i kwiaty. Z mikrofonami pchają się dziennikarze, a przybyła właśnie na metę była reprezentantka NRD przepycha się pomiędzy nimi, w hołdzie usiłując mi wręczyć swoje kolorowe rajtuzki…

Jeśli spodobał Ci się nasz artykuł,

wrzuć nam coś do kapelusza :)

Wesprzyj jednorazowo

Wdzięczny Zespół Calisia.pl

Przeglądaj artykuły z 16 lat istnienia portalu Calisia.pl - od 2007 roku do dziś !

Opinie użytkowników:

Te artykuły mogą cię zainteresować