"Człowiek Tysiąca Twarzy" - część XX

2010-01-24 20:32:20 Tomasz Machciński

Zaproszenie do telewizji.

Wezwano mnie do biura, przyjechała dziennikarka z poznańskiej telewizji. Zaprasza mnie do występu w jej programie, w Poznaniu. W zakładzie sensacja, mój kierownik dumny, ja oszołomiony. Wszyscy główkują, dlaczego właśnie ja? Ale ja też nie wiem, pytam sam siebie, a co ja tam będę robił? Myślę, że to robota kierowniczki Zielińskiej z Domu Dziecka w Bodzewie. Dostanę urlop jednodniowy, zwrot kosztów podróży i pełną dietę. – Jaką dietę? Pomyślałem - przecież jestem zdrowy, dziadkowi mówię, że niedługo wystąpię w telewizji. Uśmiechnął się, chyba nie bardzo wiedział, co to znaczy. Telewizora to nawet nikt z sąsiadów nie ma. Dziadek telewizję zna tylko ze słyszenia. Czas spać, a ja tu myślę o występie, może coś zaśpiewać, zatańczyć, to już za trzy dni. Czy to naprawdę cała Polska mnie zobaczy? Jestem na dworcu w Poznaniu. Pytam przypadkowego przechodnia, jak dotrzeć na ulicę Strusią 10. – Do telewizji? – pytam. – No właśnie! Wskazał kierunek i numer tramwaju, którym dojadę. Mam coraz większą tremę, wchodzę do biura. Jest dużo ludzi, wzięto mnie w obroty. Nagranie miało być wykonane u mnie w pracy, w Kaliszu, ale zabrakło w tym dniu kamerzysty. Dlatego trzeba mi zaaranżować warsztat pracy tutaj, w studio i odpowiednio mnie ubrać. Jest też pani Zielińska, będzie opowiadać o moim losie i pobycie w Domu Dziecka. Ja siedzę przy niby warsztacie w kitlu, przyniesiono mi budzik, śrubokręt oraz wielką oliwiarkę, zamiast maszyny do pisania! Zaczęły się próby, ja mam tylko pracować. Jest trochę kłopotu, bo nie słyszę poleceń ani pytań, które mi zadają z pewnej odległości. Zostawiono mnie samemu sobie. Zabrałem się do budzika. Śrubokręt za duży, mam kłopot dostać się do środka, ale udało się. Zdjąłem obudowę oraz balans i kotwicę. Trybiki poszły w galop, nie wiem, czy już kręcą, czy to jeszcze próba. Pani Zielińska coś tam opowiada, ale nic nie rozumiem. Głupio się czuję, bo każdy zegarmistrz z politowaniem patrzy na mój warsztat pracy, śrubokręt i ta oliwiarka - to raczej do kombajnu. Z montażem nie było kłopotu, budzik nie tylko dzwonił, jak to się czasem zdarza. No i to wszystko. Nie było miejsca na popisy. Jestem już u Wojtka, on ma telewizor, właśnie zapowiadają program młodzieżowy, w którym mają mnie pokazać. O matko, jaka ze mnie sierota, w tym kitlu, berecie, ledwo mnie widać za biurkiem. To nie oliwiarka, to konewka na tym stole. Nie o to mi chodziło - pomyślałem. A chciałem zaśpiewać, zatańczyć. Głupio mi, czym się tu chwalić? Ale mnie jeszcze kiedyś na pewno nie tylko zobaczą. Jest jednak widoczny skutek mojego występu w roli zegarmistrza. Mamy nowego ucznia, ruchliwy, niewysoki, Józek, chyba widział mój występ w telewizji, dał mi „Pobiedę” do naprawy. Mam od kolegi Mygi części do zegarków, on nauczył mnie napraw.
„Komar” miał kraksę.
Uciułałem trochę forsy, mam nadzieję, że starczy na wymarzonego Komara. Jestem u Sławka, chce więcej niż mam. Ale pokazuje mi sprzęgło, gaz, a tu hamulec, pyta czy już jeździłem na motorze. Zrobiłem taką minę, że przestał wątpić. Pomyślałem sobie, skoro wiozłem wujka Bronka na WFM-ce, co prawda tylko z górki, to na pewno dam sobie radę. Wyprowadziłem mój motorower na drogę, Sławek pchnął mnie. Puściłem sprzęgło i dałem pełen gaz. Jadę Częstochowską, prosto przed siebie. Wiatr mi włosy rozwiewa, cóż za wspaniałe uczucie. Jadę i jadę, ale czas wracać, ale nie wiem, jak, który to hamulec, zapomniałem, próbuję hamować nogami, a tu jak mnie nie kopnie, bym się chyba zabił. Na szczęście ulica długa i prosta, nie muszę nigdzie skręcać. W końcu wpadłem na pomysł, żeby puścić gaz, o mijających mnie pojazdach, o milicji nawet nie pomyślałem. Nie wiem ja wygląda prawo jazdy, właśnie po nie jadę. Prawo jazdy muszę mieć, w ratuszu czekam w kolejce na egzamin z przepisów drogowych. Największą zakałą są dla mnie krzyżówki. Wszedłem, jako ostatni, jest późno. Dużo o znakach gadałem, a krzyżówki rozwiązywaliśmy wspólnie, potulnie przytakiwałem, zaliczyłem. Choć szczerze mówiąc nie wiele więcej wiem. A dzisiaj jadę na basen, jest ciepło, jutro pierwszy maja. Wszyscy myślą o pochodzie. Na drodze i nad rzeką mnóstwo spacerowiczów. Jadę pod most kolejowy, aby się popisać na moim motorze. Pruję pełnym gazem, wiatr nadymał mi koszulę, porwał włosy, czuję się bosko. Z daleka widać mnóstwo młodzieży. Pokazałem się z moim rumakiem, z braku zainteresowania mną, gnam z powrotem. W mieście zerwała mi się linka od gazu. Trzymając linkę w ręku, jadę do domu, nogą wskazując kierunek, w który skręcam. Muszę jechać szybko, bo inaczej mi silnik zgaśnie. Mijam wuefemkę. I jak nie pyrzypier…, pardon, przywaliłem w coś bardzo, a bardzo twardego. W oczach ciemno, nieboskłon, gwiazdy, dużo gwiazd, biją dzwony alleluja. Wstaję, ale kroku dać nie mogę. Skąd tu nagle tyle ludzi? Lewa stopa puchnie mi w oczach, a oczy krew zalewa. Ktoś mi podaje zegarek, słyszę, do szpitala, do szpitala. Dwoje mężczyzn bierze mnie pod pachy, uśmiecham się zdziwiony. Pakują mnie do szoferki jakiegoś auta i zapadła ciemność. Obudziłem się w szpitalu, obolały, nie bardzo wiem, co się stało. Mam gips do kolana, pęknięcie stopy. Wcześnie dali kriki, czyli kule, takie drewniane pod pachy. Widząc, że sobie nieźle radzę, wygnano mnie ze szpitala do domu. Mam kilka dni zwolnienia. Doskonalę swoje popisy na krikach. Ścigam się z kolegami po chodnikach. Idę na autobus, przed którym już stoją ludzie. Starsza pani mówi: - Zróbcie miejsce dla inwalidy. Ja dwa susy i jestem w środku, jakby ktoś mnie wrzucił. Inna pani westchnęła: - Matko święta. Umiem nawet trochę chodzić na samych krikach. Przy mojej wadze 48 kg to żaden wielki wyczyn. Dupkę mam jak pudełko zapałek, nóżki jak bocianek. Ale za to siłę i zwinność jaguara.
Wychodzi mi bekhend.
Zapisałem się do Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej. Znam chłopaków, z którymi trenuję w sekcji tenisa stołowego. Zbliżają się mistrzostwa Kalisza. Durna, starszy pan jest organizatorem i niezłym zawodnikiem. Jego mocną stroną jest obrona i wytrwałość. Następnie to Raryta Mietek chyba z nas najlepszy, nieustępliwy, technik, z którym nie mam szans. Stachu to brutal, gra krótko przy stole. A mi wychodzi bekhend i nieźle kręcę piłkę, często z nim wygrywam. Maciek, opiekun Sali, ma klucze, też ma ze mną kłopot. Trenujemy wieczorami. Czasem się kłócimy, bo niektórzy oszukują. Gadamy nie tylko o babach. Przybrałem sobie przydomek Okimura - obecnie japoński mistrz świata. Wiem, że w grupie jestem najsłabszy, ale robię najwięcej szumu. Jest fajnie i wesoło. Dzisiaj w Kaliskim Domu Kultury trwają właśnie eliminacje na mistrza Kalisza w tenisie stołowym. Zawodników wielu, większość to tylko odbijacze. Jestem już w półfinale, jutro wolne. W niedzielę o dwunastej finał. Sala już pełna, na honorowych miejscach, przedstawiciele komitetu partyjnego, oraz miasta, Finał na półmetku koledzy głośno dopingują swoich faworytów, Ja się nie chwaliłem swoim występem, żeby nie zapeszyć. Obserwuje mnie znany mi pierwszy sekretarz partii. I chyba sobie myśli: - Gdybym wiedział, że ten chłopak taki zdolny, to bym mu nawet swój pokój odstąpił. Niestety Okimura dostał lanie od Durnasia i Raryty, udało mi się wygrać tylko z Maćkiem. Muszę się zadowolić ostatnim, szóstym miejscem w finale, to już wielki sukces.

Jeśli spodobał Ci się nasz artykuł,

wrzuć nam coś do kapelusza :)

Wesprzyj jednorazowo

Wdzięczny Zespół Calisia.pl

Przeglądaj artykuły z 16 lat istnienia portalu Calisia.pl - od 2007 roku do dziś !

Opinie użytkowników:

Te artykuły mogą cię zainteresować